Śmieszna nieporadność i oburzająca agresja. To dwie strony jednego problemu polskiej policji: niedouczenia. Braki w szkoleniu funkcjonariusz nadrabia, machając pałą. A kiedy minister mówi „idźcie”, idzie. Rozkaz to rozkaz.
Nakręcony komórką amatorski filmik znany jako żałosna interwencja bytowskiej policji obejrzały w sieci setki tysięcy osób, na forach napisano na jego temat setki tysięcy znaków. Można by już o tym zapomnieć, potraktować jako śmiesznostkę, wypadek przy pracy. Gdyby nie to, że to nie był wypadek przy pracy. Raczej odbicie – co z tego, że w krzywym zwierciadle – smutnej policyjnej rzeczywistości, w której brakuje pieniędzy na porządne szkolenie ludzi (zresztą brakuje na wszystko, nawet na pensje), gdzie przemęczeni, niedocenieni mężczyźni i kobiety w mundurach wysyłani są na ulice z poleceniem „zero tolerancji” i traktują to dosłownie. To rzeczywistość zapuszczonych komisariatów, w których wciąż często nie działa sieć i nie można sprawdzić PESEL-u delikwenta. Naciskanych przez górę szefów, którzy wyżywają się na podwładnych. Nieradzenia sobie z emocjami i topienia ich w wódce. Kolegów, którzy strzelają sobie w głowę. Wstrętnych gnoi, którzy piszą na murach HWDP. I bezradności.
Dwie wersje zdarzeń
Oglądając filmową relację ze „zdarzeń bytowskich”, trudno powstrzymać rechot, a potem okrzyki grozy. Bo cóż widzimy? To scena, na której para policjantów, kobieta, drobna blondynka, i młody niewysoki, łysawy mężczyzna szarpią się z przewyższającym ich o dwie głowy mężczyzną. Ów człowiek góra (z okrzyków miotającej się po planie filmowym starszej kobiety, może matki, może teściowej, dowiadujemy się, że ma na imię Janusz) stosuje bierny opór. A w zasadzie stoi tylko, od czasu do czasu strząsając z siebie funkcjonariuszy, jak pies otrzepujący się od uprzykrzonych pcheł. Ma twarz dużego dziecka, szeroko otwarte oczy, całym sobą wyraża wielkie zdziwienie. Nie rozumie sytuacji, nie ma pojęcia, o co tym policjantom chodzi. Co jakiś czas on i jego towarzyszka artykułują to zdaniem: „Czego wy od nas chcecie?”. Ale policjanci nie próbują nawet tłumaczyć, ich ambicją stało się położenie mężczyzny na ziemię. Policjantka usiłuje go obezwładnić gazem łzawiącym, aplikowanym z przyłożenia niemal do gałek ocznych, ale zawodnik okazuje się odporny. Płacze za to jej partner z patrolu. W tle słychać krzyki przerażonych dzieci. I tak prawie przez 5 minut.
Dlaczego „Janusz” miał kłaść się na ziemię twarzą w piach? Mężczyzna, 48-letni obywatel Niemiec, przekroczył o 19 km/h dozwoloną prędkość. Funkcjonariusze, poruszający się cywilnym autem, czyli nieoznakowanym radiowozem, kazali mu się zatrzymać. Zrobił to, ale nie we wskazanym przez nich miejscu. Podobno wziął ich za przebierańców. Stanął kawałek dalej, gdzie rozegrała się opisywana scena. Policja twierdzi, że film nie pokazuje wszystkiego. Michał Gawroński, oficer prasowy bytowskiej policji, mówił „Dziennikowi Bałtyckiemu”, że wcześniej ten człowiek uderzył policjanta i ubliżał mu. Próbował też przejechać funkcjonariuszkę. Potem poddał się samoukaraniu: 5 tys. zł grzywny i 1 tys. zł mandatu.
– Część interwencji widoczna na filmie została przeprowadzona w sposób nie do końca profesjonalny – przyznaje jednak Gawroński.
Internauci nie okazują parze funkcjonariuszy cienia litości. W zasadzie żaden wpis nie nadaje się do przytoczenia. Ludzie związani z policją w rozmowach prywatnych też nie szczędzą ciężkich słów. Patałachy, głupki, przynoszą nam wstyd – mówią o kolegach. Bo, przede wszystkim, gościa, który przekracza prędkość, nie ma potrzeby traktować, jakby przed chwilą wysadził w powietrze Kapitol. Wystarczyło zadziałać słowem. Ale jeśli się już podjęło interwencję, trzeba było szybko doprowadzić ją do końca. Jeden dobry chwyt i koleś leży, w ciągu pięciu sekund, nie minut – ocenia gliniarz ze stażem. Z kolei Krzysztof Janik, polityk SLD, w latach 2001–2004 szef MSWiA, podnosi, że oprócz braków technicznych para funkcjonariuszy prezentowała ewidentną nieumiejętność budowania relacji przewagi nad obywatelem. – A do tego nie zawsze potrzebna jest siła – ocenia. Jego zdaniem używanie przemocy, do czego policja ewidentnie ma prawo w uzasadnionych sytuacjach, to ostateczność. Jednak jeśli już wyjąłeś broń, to strzelaj, ale celnie. A jeśli wydajesz polecenie, to egzekwuj, do końca – mówi Janik. Jak ocenia działania duetu z Bytowa? Nie są zbyt silni technicznie ani psychicznie, mówiąc łagodnie.
Jednak Dariusz Loranty, były policjant, oraz Krzysztof Liedel, emerytowany funkcjonariusz, wieloletni wykładowca w policyjnych szkołach, współautor i bohater książki pt. „Gliniarz”, bronią nieszczęsnych funkcjonariuszy. – Jestem pewien, że gdyby nie kamera, położyliby faceta w chwilę – twierdzi Liedel. Tak się nie stało, bo obawiali się późniejszych oskarżeń o brutalność, jakie by się niechybnie posypały, gdyby które kopnęło faceta w kolana albo wykręciło mu kciuki.
A Lorantemu wręcz zaimponowali, że tak długo dali radę szarpać się z facetem. – Proszę mi wierzyć, że to trudniejsze i bardziej wyczerpujące niż bieg na 100 metrów – zapewnia. I opowiada, że kiedyś uczestniczył w kursie organizowanym przez FBI w Polsce dla naszych i ich instruktorów. – I nasze największe lebiegi to były asiory przy Amerykanach – chwali się. Tamci mają wyćwiczone techniki zatrzymania typu założenie dźwigni za pomocą tonfy albo strzał z paralizatora. Jeśli to nie zadziała, strzelają z prawdziwej broni. – A w takich przepychankach, szarpaninach, to wytrzymywali z naszymi chłopakami najwyżej 30 sekund – opowiada. I przyznaje, że tak mówi, bo w głębi duszy był, jest i zawsze będzie psem. Choćby i na emeryturze.
Jednak nawet gdyby z panami się formalnie zgodzić, w uszach będą brzęczeć pytania, które stawia Krzysztof Janik: Czy policjant powinien znaczyć wróg? Kojarzyć się z opresją i terrorem? A może raczej z przyjacielem, do którego można się zwrócić o pomoc? Mamy się spodziewać od niego uśmiechu i zaangażowania czy ciosu pałką i polecenia, aby paść na ziemię?
Przez całe lata ta formacja starała się zerwać ze starym obrazem władzy ludowej, która bije na komisariatach i pałuje na ulicach pod byle pretekstem. I w pewnym momencie to się udało. Ale teraz zaufanie do policji spada. Jeśli na początku transformacji w 1990 r. wynosiło 49 proc., to już w 1993 r. podskoczyło do 72 proc., by na przestrzeni lat utrzymywać się w okolicach tej liczby. W 2008 r. osiągnęło 75 proc. i to był szczyt, a potem z górki. W zeszłym roku oparło się na 65 proc. Przypadek? Janik nie ma wątpliwości. – Na miejscu ministra Sienkiewicza dokładnie przyjrzałbym się temu, co dzieje się w tej formacji. Moja diagnoza: we wsi jest trąd. I trzeba go powstrzymać.
Ostatnie przykłady
Mocne słowa. Ale uzasadnione. Przypomnijmy kilka zdarzeń z ostatnich miesięcy. Na przykład te bulwersujące sprawy z Poznania, o których jako pierwsza doniosła „Gazeta Wyborcza”. Pierwsza, z września zeszłego roku dotyczyła 17-latka zaczepionego w centrum miasta przez wywiadowców w cywilu, którzy chcieli sprzedać jemu i jego kolegom marihuanę. Kiedy chłopcy odmówili, policjanci wciągnęli ich do bramy i pobili, łamiąc jednemu nogę. Kiedy sprawa wyszła na jaw, twierdzili, że to nieprawda. Komendant nie wyciągnął wobec nich żadnych konsekwencji. W tym roku, latem, wywiadowcy patrolujący ulice w cywilu zatrzymali w centrum Poznania pijaną 13-latkę. – Wykręcili córce ręce, jeden uderzył ją w twarz. Drugi powiedział do córki: „To teraz cię tak wyru..., że będziesz płakać” – opowiadała „GW” matka dziewczyny. Co ciekawe, nazwisko jednego z policjantów przewija się w obu sprawach. W tym samym mieście policjanci, którzy wjechali na zakazie w ulicę, rzucili się na reportera telewizji TTV, który to nagrywał. Wykręcili mu ręce, zabrali telefon i skasowali film. No, ale atak na niezależne media to drobiazg w porównaniu z tym, co się wydarzyło w Dąbrowie Górniczej przed paroma dniami: policjanci dorwali poruszającego się na wózku inwalidzkim mężczyznę. Ktoś urwał im lusterko w radiowozie, uznali, że to on. Pobili jego i jego dziewczynę. Według relacji tej pary łomot spuszczał im nie tylko jeden zdegenerowany patrol. Chłopaki wezwali posiłki i kopiących funkcjonariuszy było przynajmniej z ośmiu. Wyjaśnianie tego incydentu przez policję trwa, choć gdybym miała robić zakłady, pewnie się okaże, że człowiek na wózku pierwszy zaatakował, ubliżał policjantom i chciał ich przejechać.
Jeżeli nie działa nawet tabu typu niepełnosprawny czy dziennikarz, trudno się dziwić, że ludzie z dolnych szczebli drabiny społecznej są traktowani jak śmieci. To sprawa z grudnia ubiegłego roku, z Lidzbarka Warmińskiego, zresztą już umorzona z powodu niewykrycia sprawców. 52-letni bezrobotny został zatrzymany ze sklepowymi odważnikami, chciał je sprzedać w punkcie skupu złomu. Policjanci zabrali go na posterunek, kazali uklęknąć na krześle, wcześniej zdjąć buty i skarpetki. Bili pałami po gołych stopach i żądali, by powiedział, skąd je ma. Płacząc z bólu, wskazał (kłamliwie, żeby przestali bić) na 33-letniego sąsiada inwalidę. Tego też przywieźli i bili po stopach. Mężczyźni złożyli zawiadomienie o pobiciu potwierdzonym obdukcją lekarską. Ale nie widzieli twarzy swoich oprawców, więc prokurator skapitulował.
Jednak jeśli za bezrobotnym i inwalidą jeszcze się media ujmą, mało kto chce sobie zawracać głowę, kiedy łomot dostają wrogowie państwa. Czyli kibice. Ostatnio fora rozgrzewała historia z Otwocka, gdzie policjanci dopadli mężczyzn i chłopców wracających z meczu okręgówki: Hutnik Warszawa vs KS Vulcan Wólka Mlądzka. Urządzono im tam „ścieżkę zdrowia”, jak za dawnych czasów. Dwóm nieletnim kazano ściągnąć majtki i robić przysiady. Policja wyjaśnia sprawę. Do ściągania chłopcom majtek jednak się nie przyznaje.
– Takich akcji jest multum – komentuje doktor Marcin Warchoł z Katedry Postępowania Karnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. I przypomina najgłośniejszą, nazwaną przez kibiców Widelec, kiedy we wrześniu 2008 r. po derby Legia–Polonia policja zatrzymała 752 osoby. 680 przedstawiono zarzuty czynnego udziału w zbiegowisku publicznym. – Doszło do jednoczesnego zatrzymania największej po okresie stanu wojennego liczby osób. Wobec większości łamano w trakcie przesłuchania elementarne prawa obywatelskie, obrażano, niektórych bito, rozbierano do naga, stosowano groźby w celu uzyskania obciążających wyjaśnień – mówił w zeszłym roku w rozmowie z DGP Warchoł, tuż po tym, jak sąd umorzył sprawy przeciwko 200 osobom naraz, nie doszukując się w ich działaniach przestępstwa.
A mec. Krzysztof Wąsowski dodaje, że z jednej strony widać w tych kibicowskich sprawach dużą agresję i zaciętość ze strony funkcjonariuszy, z drugiej brak przygotowania. I opowiada o syndromie krzesełkowym: częstym pretekstem do stawiania zarzutów kibicom jest opuszczenie krzesełka podczas meczu (wystarczy wstać). To wykroczenie, które można sądzić w trybie 24-godzinnym. Pod warunkiem że sprawcy zostaną schwytani na gorącym uczynku lub zaraz po, np. w pościgu. Tymczasem po każdym większym widowisku futbolowym na drugi dzień rano radiowozy zwożą do sądów wyciągniętych z łóżek o świcie kibiców. I policjanci są zbulwersowani, kiedy sędziowie odsyłają towarzystwo do domów.
Ktoś może powiedzieć, że to drobne sprawy, ale wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi dolegliwość prawna związana z ograniczeniem wolności, nie ma spraw małych.
Jak mówi Wąsowicz, brak kompetencji może wpływać na ludzki los w znacznie dramatyczniejszych sytuacjach. Ma teraz taką sprawę z Olsztyna. Kobieta, jadąc samochodem, wypadła z łuku i uderzyła w inny pojazd. Zginął pasażer drugiego auta. Ale z materiałów zebranych przez przybyłą na miejsce drogówkę nie można się dowiedzieć, z jaką prędkością jechały oba samochody, jaka była ich droga hamowania. Nie wiadomo też, czy ofiara miała zapięte pasy, czy nie – co jest nie bez znaczenia dla wyroku. Ale być może (prawie na pewno) policjanci, którzy spaprali swoją robotę, nie przeszli kursu doszkalającego w ruchu drogowym.
Jak wygląda szkolenie
Mało kto wie, ale w Polsce, aby zostać pełnoprawnym policjantem, dostać do ręki broń (gładkolufową i maszynową) oraz pałkę (zwykłą, szturmową, wielofunkcyjną i teleskopową) wraz z prawem do ich używania, wystarczy skończyć kurs, który trwa 127 dni. I już. W tym czasie młody człowiek ma opanować skomplikowane dyscypliny i przyswoić trudne umiejętności. Ustalanie okoliczności zdarzeń i zabezpieczanie ich miejsca, taktykę i technikę interwencji. Łącznie 992 godziny lekcyjne. I, jak zapewniają osoby siedzące w branży, na początek to powinno wystarczyć. Gdyby nie kilka ale. Po pierwsze dla wielu policjantów szkolenie podstawowe jest jednocześnie pierwszym i ostatnim. Na kursy doszkalające brakuje pieniędzy. Zanotowała to nawet Najwyższa Izba Kontroli, która w zeszłym roku skontrolowała funkcjonowanie szkół i ośrodków szkoleniowych w Policji, Państwowej Straży Pożarnej i Straży Granicznej. Wnioski w skrócie: są szkoły, są wykładowcy (choć nie zawsze z odpowiednimi kompetencjami), ale policjantów się nie doucza. A w każdym razie za mało.
Przed 2002 r. w zasadzie w każdym mieście wojewódzkim był ośrodek szkolenia policji, w którym młodzi przed służbą odbywali kurs na poziomie podstawowym. W szkołach w Legionowie, Słupsku, Pile i Katowicach (każda z nich ma nieco inną specjalizację) mogli potem doskonalić się zawodowo. I było jeszcze Szczytno, szkoła oficerska, która oferowała edukację niejako III stopnia. Ale, jak mówi jeden z doświadczonych oficerów, przyszła bieda i ośrodki zaczęto likwidować, wychodząc z założenia, że same szkoły dadzą radę.
Zdaniem funkcjonariuszy dają radę tak sobie. Za słaba jest selekcja przy naborze, niski poziom testów wstępnych. Przy wielości chętnych do wstąpienia do służby wciąż zbyt często zdarza się, że przyjmowani są nie najlepsi, lecz znajomi komendanta. – Nabór kadry też bywa przypadkowy – opowiada oficer, który niedawno pracował w takiej szkole. Wylicza: elementów psychologii i interwencji uczyła u nich kobieta po liceum plastycznym, na szczęście już na emeryturze. Psychologii dwie panie, które nigdy ani dnia nie przepracowały w żadnym komisariacie. Na szczęście od przedmiotów praktycznych, np. strzelania, zwykle byli ogarnięci goście. – Kryteria przyjęcia wykładowców są niestety takie, że albo trzeba się kogoś pozbyć z jednostki, albo kandydat ma blisko, albo kogoś zna. Pod naszą szkołę przyjeżdżały do pracy całe rodziny z pobliskich miejscowości. Jednym samochodem dla taniości – ironizuje.
A potem mechanizm polega na tym, że przez szkołę przechodzi panna polecona przez komendanta X. Głupia, ale zdaje egzaminy. Miesiąc spędza na praktyce, ale komendant nie jest samobójcą, więc każe jej przekładać papiery, żeby sobie albo komuś nie zrobiła krzywdy. A jeśli już ją wysyła na patrol, to pod opieką cwanego wygi, który nie da jej wysiąść z auta, bo dba o własny tyłek. I taka osoba idzie do jednostki, gdzie uważają, że została wykształcona. Jest pełnoprawnym policjantem. I idzie w miasto. Jest groźna dla siebie i innych, bo nie wiadomo, jak się w sytuacji kryzysowej i stresie zachowa.
Tomasz Oklejak zajmuje się prawami żołnierzy i policjantów w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich i często rozmawia z funkcjonariuszami w terenie. Przyznaje, że nawet gdyby taka osoba bardzo chciała dokształcać się zawodowo, nie ma na to większych szans. Policjanci zapisują się na listę i czekają. Latami. Brak możliwości dokształcania się dotyczy nawet jednostek specjalnych. „W 2011 r. na szkolenia funkcjonariuszy BOA przeznaczono 20 tys. zł, w obecnym roku środki zostały wstrzymane” – pisała w specjalnym raporcie z ubiegłego roku RPO Irena Lipowicz.
Nie szkoła, lecz chęć...
Krzysztof Liedel opowiada, że kiedy przyszedł do policji, to mimo porządnego szkolenia i przygotowania, jeśli chodzi o policyjną robotę, był zupełnym żółtodziobem. Na brak praktyki i doświadczenia nie pomogła też szkoła oficerska – na szczęście dostał się pod opiekę starego gliniarza – bez matury, za to z 30-letnim stażem. I od niego właśnie uczył się abecadła. – Kiedyś przyjeżdżamy na miejsce zdarzenia, trzeba zrobić gipsowy odlew śladów. Ja, nafaszerowany teorią, staram sięrobić wszystko według zasad, ale gips mi się rozlewa. Mój partner popatrzył, pokiwał głową: trzeba wziąć dwie deszczułki, synku... Pokazał – wspomina.
Ale to była reguła: młodziak dostawał doświadczonego policjanta na mentora, a ten przez trzy lata uczył go wszystkiego, pilnował, odpowiadał za jego postępy. Obecnie nadal niby obowiązuje trzyletni okres przygotowawczy, dopiero po jego upływie policjant może się stać funkcjonariuszem mianowanym. Problem w tym, że nie ma się od kogo uczyć. Po prostu – nie ma już starych. Albo ich „sczyszczono” w ramach pozbywania się komunistycznych złogów, albo sami odeszli z powodu złej atmosfery, niepewności jutra i emerytury. – Nawet stopnie się zdewaluowały – mówi Tomasz Krzemiński, wiceprzewodniczący Zarządu Głównego NSZZ Policjantów. Kiedyś sierżant to był sierżant, poważny stopień świadczący o stażu i doświadczeniu. A dziś, szkoda gadać.
Jak opowiada jeden z doświadczonych oficerów, rewolucja kadrowo-demograficzna spowodowała, że naczelnikami wydziałów zostają młodzi ludzie z 4-letnim stażem, którzy sami powinni się jeszcze uczyć i nie mają pojęcia o zarządzaniu ludźmi. Oficjalnie jest OK, wygrali konkurs na to stanowisko. – Ale zwykle przed jego ogłoszeniem wszystko jest już rozstrzygnięte – śmieje się policjant. I dodaje, że jak wszędzie liczy się to, kto kogo zna, z kim sypia i jak wygląda. – Namnożyło się dziś takich policyjnych mądrali, od zarządzania, srania, unijnych programów, a to się ma nijak do policji – kwituje.
Dwie wizje władzy
Tomasz Oklejak z Biura RPO nie ma wątpliwości, że wszystko to powoduje frustrację. Wiele placówek w terenie to ruina bez podstawowych narzędzi do pracy. Dobrze, jeśli samorząd się angażuje i daje pieniądze na inwestycje czy wyposażenie. Jednak taka zależność powoduje, że tworzą się lokalne układy, typu ręka rękę myje. Opowiada: Kiedyś przyjeżdża do garnizonu, to była komenda powiatowa, a tam wszyscy wkurzeni. Co się stało? Przyjechali cebesie i zamknęli nam burmistrza za korupcję. To chyba dobrze? – pyta. – A gdzie tam, radni są na nas wkurzeni i powiedzieli, że nie dadzą grosza na policję. – A nie możecie się jakoś dogadać ze starostami w sąsiednich gminach? – Nie, najlepszy siedzi za jazdę po pijaku – słyszy.
Brzmi kuriozalnie? Niemniej bez wsparcia finansowego gminy policja nie istnieje. Komendy miejskie czy powiatowe nie mają dziś własnych budżetów, o wszystko muszą prosić wojewódzką. Ta jak chce i ma, to da. Najczęściej nie chce i nie ma. Chętnie za to zabierze to, co gliniarze wyżebrali w gminie. Taka sytuacja zdarzyła się kiedyś w Radomiu, kiedy do centrali zabrali kupione przez samorządy radiowozy. – Ale zrobiła się wielka awantura i komenda się wycofała – opowiada Oklejak. I dodaje, że ta zależność finansowa od wojewódzkich komend hamuje awanse w mniejszych jednostkach. Bo awans wiąże się ze zmianą, czyli podwyżką uposażenia. I w efekcie o tym, co znajduje się na pagonach, decyduje główny księgowy KW. Dla policjanta jest to sprawa życia i śmierci, a może precyzyjniej: przetrwania. Po szkole dostaje 1400 zł pensji.
Gliniarze są wkurzeni. Do tego, jak mówi jeden z policjantów, dochodzi niesamowita presja ze strony przełożonych. Na wyniki, na mandaty, na sukces. Na walkę z kibicami i narodowcami. Minister mówi coś w telewizji, potem komendanci wydają zalecenia. – I jest: ojciec prać, więc piorą – ocenia. I opowiada o konkursie strzeleckim organizowanym co roku w Warszawie, w rocznicę zdarzeń w Magdalence (w 2003 r. w starciu z gangsterami zginęło tam dwóch antyterrorystów, 16 zostało rannych). Chłopaki przyjechali z całej Polski prywatnymi samochodami, po kilku w wozie. Na szkolenia strzeleckie w ramach służby nie ma szans, więc jeśli trenują, to za własną kasę. I w ten biedny tłum wkracza naraz sam Główny Szef, gen. Marek Działoszyński. Przyjechał firmowym bmw7, w galowym mundurze, bluza rozpięta, bo na tyłku ma wielką spluwę, chyba sig-sauera. Taka ostentacja.
Ale ryba psuje się od głowy. – W zasadzie od Schetyny, poprzez Millera i Cichockiego, po Sienkiewicza, ministrowie spraw wewnętrznych nie mieli serca do policji, ani na niej się nie znali. Ich fascynują służby, knucie i siła. Resort znów kiszczakowieje – ocenia mój rozmówca.
Jednak Dariusz Loranty nie uważa, aby polityka miała wpływać na funkcjonowanie policji i jej podejście do obywatela. Winą by prędzej obarczył nieszanujące gliniarzy społeczeństwo i małą represyjność prawa za niestosowanie się do poleceń funkcjonariuszy. Bo każdemu wydaje się, że może z policjantem dyskutować, wręcz naigrawać się. Najgorzej jest, mówi, z tzw. porządnymi ludźmi. Bo jak się wchodzi do mieszkania przestępcy, to ten sam się kładzie na ziemię. A taki normalny chciałby to wcześniej przegadać. A powinni stosować się bez gadania. Jak w Prusach, gdzie słowo żandarma stanowiło prawo. Albo jak w Stanach, gdzie z broni policyjnej ginie co roku więcej osób niż od sądowych wyroków śmierci.
Krzysztof Janik protestuje: na szczęście żyjemy w Europie, gdzie nawet francuski gliniarz (a ci cieszą się sławą ostrych) bardziej przypomina żandarma z Saint-Tropez niż osiłka z kopa otwierającego drzwi. Policjanci w Niemczech patrolujący ulice nie mają przy sobie ostrej broni, od tego są specjalne oddziały. Policja jest w cywilizowanym świecie od tego, aby utrzymywać porządek, wspierać. A nie na miejscu karać. Ktoś się naoglądał nieodpowiednich filmów.
Żyjemy w serialu
O złym doborze repertuaru filmowego mówią wszyscy, z którymi rozmawiam na ten temat. Loranty o osobach krytykujących interwencję w Bytowie: ludzie uwierzyli, że łatwo jednym ciosem powalić przeciwnika.
Krytycy policjantów: każdy chciałby być przynajmniej Rambo.
Jedno jest pewne – na rzeczywistość, także policyjną, umasowienie wynalazku braci Lumiere do tego stopnia, że każdy ma kamerę w swoim telefonie, ma wielki wpływ. Każda akcja może być sfilmowana, wrzucona do sieci i poddana publicznemu osądowi. Nie da się temu zapobiec (choć Loranty uważa, że powinno się tego zakazać) i każdy funkcjonariusz musi mieć świadomość, że może się znaleźć w ukrytej kamerze. Że jego praca jest widoczna i oceniana przez społeczeństwo uważniej niż kiedykolwiek przedtem. Praca ciężka i potrzebna. Funkcjonariusze (ogółem w całym kraju) dokonują średnio 200 interwencji dziennie, co daje liczbę 6 tys. miesięcznie i 72 tys. rocznie. Znakomita większość z nich prowadzona jest w sposób prawidłowy, zgodnie z prawem. Takie przypadki, jak tu opisałam, to niechlubne wyjątki. Na które jednak nie możemy sobie pozwolić. Ani oni, jako formacja, której szargają opinię. Ani my, społeczeństwo, którego ślubowali strzec.
Mira Suchodolska
Publikacja: 18 października 2013 r.: http://serwisy.gazetaprawna.pl