Po dziewięciu latach zmagań, oficer Policji, oskarżony o spowodowanie śmierci dwóch osób, został ostatecznie i prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Policja nie kwapi się z przekazaniem tej informacji mediom, choć bardzo łatwo przyszło jej wydanie wyroku na funkcjonariusza, na długo przed tym, nim zrobił to niezawisły sąd. Dziś nadkom. Radosław Skupieński wychodzi z cienia i opowiada o tym, co zaszło 10 lat temu i co sam przeżył w toku minionej dekady.
8 maja 2004 roku doszło w Łodzi do tragicznych wypadków. Na hucznie obchodzone studenckie święto, Juwenalia, licznie ściągnęli łódzcy chuligani. Byli wśród nich także widzewscy kibole, którzy zanim dołączyli do festynu, zdążyli już „silnie przeżyć” porażkę swojej drużyny. Tego dnia, przegrywając jeden do dwóch z „Górnikiem” Zabrze, „Widzew” pożegnał pierwszą ligę. Pijani, agresywni, uzbrojeni w bejsbolowe kije, zaczęli zaczepiać i terroryzować uczestników wieczornej studenckiej zabawy.
Interweniowali policjanci. Użyto broni gładkolufowej. W użyciu, omyłkowo, znalazła się także partia ostrej amunicji. W efekcie śmierć poniosły dwie osoby, a jedna doznała postrzału nogi. Zginął jeden z najbardziej aktywnych chuliganów. Zginęła też niewinna młoda kobieta, która zupełnie przypadkowo znalazła się na linii strzału, bo miejsce, w którym spokojnie stała, los uczynił centralnym punktem tragicznych wydarzeń.
Nazajutrz w łódzkiej Policji rozpętało się piekło. Krwi żądały media, a w ślad za nimi politycy z „samej góry”. I tak to kaskadowo szło na sam dół. Jest zamówienie? Musi być i towar. Szybko wskazano winnych. Jak zwykle, najgorliwiej wskazywali ci, którym najbardziej zależało, aby samemu uniknąć odpowiedzialności. I każdy dostał to, czego pragnął. Media miały temat, politycy – punkty za bezkompromisowość. Prokuratorzy dostali żer, a przełożeni – miłe poczucie, że jeszcze raz się udało.
Nowy komendant wojewódzki publicznie ogłosił, że do tragedii doszło z winy Policji. Rodzinom zabitych Policja wypłaciła po 200 tysięcy złotych. Jednakowo wyceniono niewinne życie ofiary i marny żywot młodego chuligana, który miałby szansę przeżyć, gdyby jego odmóżdżeni kompani nie zaatakowali obsady karetki pogotowia, próbującej udzielić mu pomocy, w efekcie czego po prostu się wykrwawił.
Policyjne przeprosiny i pieniądze z odszkodowania szczególnie musiały ukontentować rodzinę zabitego kibola, która z dwustoma tysiącami poradziła sobie równo w rok, obficie inwestując w relacje towarzyskie z bliższymi i dalszymi sąsiadami. Postawili synowi pomnik, wyremontowali mieszkanie, a w finale „planu inwestycyjnego” administracja odcięła im prąd, z powodu zadłużenia*.
Ale sprawiedliwości nie stało się zadość. Bo i nie o nią chodziło. Chodziło o ratowanie własnych stołków, kosztem innych. Na przestrzeni lat toczyły się postępowania i procesy. Część z obwinionych oczyszczono z zarzutów. Jednak czym innym jest zostać uniewinnionym po wieloletnich, wyniszczających zdrowie i rujnujących karierę, bojach z systemem, a czym innym – być potraktowanym sprawiedliwie.
W dziesiątą rocznicę łódzkiej tragedii oddajmy głos jednemu z tych, których, bez oglądania się na fakty, przełożeni z taką łatwością rzucili na pożarcie prokuratorom i opinii publicznej.
Robert Szmarowski:
Na jakim stanowisku pełnił pan służbę wiosną 2004 roku?
nadkom. Radosław Skupieński:
Byłem dyżurnym Komendy Miejskiej Policji w Łodzi.
Czy w łańcuchu dowodzenia to ważne ogniwo?
Podlegały mi wszystkie siły policyjne w Łodzi, a na stanowisku kierowania - sześciu dyspozytorów z dzielnic i z ruchu drogowego.
Gdy awantura na Lumumbowie rozgorzała całą mocą, okazało się, że policjantów jest za mało, aby okiełznać rozszalałych kiboli. Czemu nie skierował pan do działań odpowiednich sił?
Gdy tylko objąłem służbę...
Czyli o godzinie...?
... 21-szej, zorientowałem się, że siły przeznaczone do zabezpieczenia tej imprezy są zbyt szczupłe. Niezwłocznie powiadomiłem o tym zastępcę komendanta miejskiego, który tego dnia pełnił dyżur komendancki.
Jaka była reakcja?
W prostych żołnierskich słowach dowiedziałem się, że muszę sobie poradzić z tym, co mam.
I jak pan sobie „poradził”?
Gdy przed północą stało się jasne, że na Lumumbowie mamy zadymę, wysłałem kompanię Oddziału Prewencji. Zabroniłem dowódcy podjęcia aktywnej konfrontacji z kibolami, jeśli okaże się, że ma za małe siły.
On jednak...
On jednak zdecydował się nie czekać na posiłki i przystąpił do działań rozpraszających. Była to karkołomna decyzja, w sytuacji, gdy pododdział dysponował tylko trzema strzelbami gładkolufowymi, z zapasem 50 sztuk amunicji na każdą.
Szybko okazało się, że to nie wystarczy.
Bardzo szybko. W ciągu paru minut nadeszły stamtąd dramatyczne apele zarówno o amunicję, jak i o broń.
Nic prostszego, wystarczy zadysponować z magazynu.
I normalnie tak by się to odbyło. Ale tego dnia wypadki nie toczyły się normalnie. Broń i amunicja przechowywane są w dwóch magazynach. Jeden przewidziany jest dla całego oddziału, ale każda kompania dysponuje swoim magazynem podręcznym. Do żadnego z nich dyżurny OP nie miał dostępu! Jedyne, co był władny zrobić, to ściągnięcie wsparcia od innej kompanii. Przewidywany czas realizacji: półtorej godziny.
Długo.
O wiele za długo. W tej sytuacji postanowiłem uzyskać wsparcie od podległych dyspozytorów. Od dyżurnego „drogówki” dostałem odpowiedź, że oni mogą dać 10 strzelb z dużym zapasem amunicji. Zasygnalizował gotowość do niezwłocznego wydania tych środków policjantom, którzy się po nie zgłoszą.
I policjanci zostali po te środki wysłani?
Tak, ale dyspozytor, który ich wysłał, ściągnął ich z odległej części miasta, a czas uciekał. Sytuacja na osiedlu studenckim stawała się krytyczna. Okazało się, że w pobliżu siedziby drogówki jest radiowóz, który może pobrać broń dla interweniujących. Zdecydowałem, aby wykorzystać tę możliwość.
Kryzys został więc zażegnany?
Przez chwilę mogło się tak wydawać. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Skontaktowałem się z dyspozytorem drogówki, aby dał mi policjanta z tego radiowozu. Musiałem udzielić mu instruktażu, gdzie ma zawieźć pobrane wyposażenie i komu je przekazać. On akurat pobierał ten sprzęt, więc nie mógł podejść natychmiast do telefonu. Przekazałem więc za pośrednictwem dyspozytora polecenie, aby po dotarciu na miejsce policjanci skontaktowali się z dowódcą pododdziału. Musiałem na dwie minuty przerwać łączność, aby prowadzić korespondencję radiową z dowódcą kompanii OP, działającej na Lumumbowie. Gdy ponownie skontaktowałem się z drogówką, radiowozu już nie było.
Była za to mrożąca krew w żyłach wiadomość.
Tak, okazało się, że omyłkowo policjantowi wydano także ostrą amunicję. Wywoływałem załogę przez radio, niestety bez skutku. Radiowóz dotarł na miejsce, a amunicja trafiła w ręce funkcjonariuszy. Zameldował mi o tym ich dowódca, informując, że w porę rozpoznał pomyłkę dyżurnego ruchu i amunicja nie została użyta. Niestety, obsada radiowozu, zamiast przekazać dostarczone wyposażenie dowódcy, zostawiła je pierwszemu napotkanemu policjantowi. Na ręce dowódcy trafiła tylko część tej amunicji, 15 sztuk. Pozostałych 10 otrzymali i jednak użyli funkcjonariusze.
Skutek jej użycia znamy. Co było dalej?
Następnego dnia zdymisjonowano komendanta wojewódzkiego i miejskiego. Posadę stracił także zastępca komendanta miejskiego do spraw prewencji. Ale odpowiedzialność decyzyjną ponosił drugi zastępca komendanta, który tego dnia pełnił dyżur komendancki – a jemu nie spadł włos z głowy.
Machinę sprawiedliwości puszczono w ruch.
Nowy komendant wojewódzki polecił wszcząć kilkanaście postępowań dyscyplinarnych. Przeciwko komendantom miejskim, naczelnikowi Sztabu, naczelnikowi Wydziału Ruchu Drogowego, komendantowi komisariatu, na terenie którego odbywały się Juwenalia. Żadnych czynności wyjaśniających, od razu postępowania dyscyplinarne, z postawieniem zarzutów.
W ramach postępowania nadzorowanego przez Prokuraturę Okręgową w Łodzi, spisano przebieg korespondencji radiowej i telefonicznej, którą podczas tragicznych wydarzeń prowadziły ogniwa służby dyżurnej.
Sporządzono stenogramy?
Nie. Kilka osób spisało treść rozmów na luźnych kartkach. Wskazano tam godzinowe i minutowe oznaczenie, kiedy dana rozmowa się zaczęła, ale nie udokumentowano czasu trwania rozmów i godziny zakończenia każdej z nich. Same kartki nie zostały ani podpisane przez tych, którzy zapisu dokonali, ani nie nadano im żadnych cech dokumentacji procesowej.
W tryby machiny trafił i pan.
4 czerwca 2004 roku prokurator postawił mi zarzut nieumyślnego niedopełnienia obowiązków służbowych i sprowadzenia przez to niebezpieczeństwa powszechnego dla życia i zdrowia wielu osób, w wyniku czego dwie osoby poniosły śmierć, a jedna została ranna. Zastosowano wobec mnie środek zapobiegawczy: zawieszenie w wykonywaniu obowiązków dyżurnego jednostki.
W jakim celu?
Aby nie dopuścić do popełnienia przeze mnie „kolejnego umyślnego ciężkiego przestępstwa przeciwko życiu lub zdrowiu ludzkiemu”.
Ale przecież zarzut miał pan o czyn nieumyślny.
No właśnie. A do tego nigdy wcześniej nie byłem karany – ani dyscyplinarnie, ani tym bardziej, w postępowaniu karnym. Obciążać miał mnie zapis rozmów służbowych, czyli te luźne, anonimowo i po amatorsku zapisane kartki. Jako dodatkowy argument prokurator wskazał zeznania świadków na miejscu zdarzenia.
Ale pana nie było na miejscu zdarzenia. Słabe całe to umocowanie.
Dlatego po wniesieniu przeze mnie zażalenia, prokuratura środek zapobiegawczy uchyliła, przyznając w treści uzasadnienia, że zastosowano go bezprawnie. Ale nie odpuścili mi. Zaczęto naciskać na komendanta wojewódzkiego, aby doprowadził do zawieszenia mnie w obowiązkach na podstawie przepisów ustawy o Policji.
Skutecznie?
Tak. Co prawda dzięki postawie mojej przełożonej z komendy miejskiej, która w tej sprawie zachowała się bardzo przyzwoicie, okres zawieszenia trwał tylko jeden miesiąc, ale na swoje stanowisko już nie wróciłem. Po „odwieszeniu” nie byłem już dyżurnym koordynatorem, a dyspozytorem. Czyli „oczko” niżej.
A tymczasem w sądzie...?
Zanim sprawa tam trafiła, minęło pięć lat. Proces zaczął się dopiero w marcu 2009 roku. Tym razem prokuratura dysponowała już profesjonalnie sporządzoną ekspertyzą zapisów rozmów służbowych. Po jej przeanalizowaniu prokuratura sprecyzowała postawiony mi zarzut. Obwiniono mnie o to, że po otrzymaniu od dyżurnego ruchu drogowego informacji o wydaniu ostrej amunicji, zbyt późno powiadomiłem o tym dowódcę kompanii OP.
Co wynikało z zapisów rozmów?
Że o wydaniu ostrej amunicji powiadomiono mnie już po tym, gdy trafiła ona w ręce działających funkcjonariuszy i prawdopodobnie została już użyta.
Co na to sąd?
Akt oskarżenia upadł. Ale i tak mnie skazano. Dla odmiany, za coś innego. Mianowicie za to, że przekazując dyżurnemu ruchu drogowego polecenie wydania amunicji, nie określiłem jej rodzaju.
Osobliwy wyrok. Wykraczający poza akt oskarżenia.
Osobliwy i niesłuszny, bo w poleceniu, które wydałem dyżurnemu drogówki wyraźnie nakazałem wydanie środków przymusu bezpośredniego, a do tych zalicza się wyłącznie amunicję gumową. W postępowaniu apelacyjnym wyrok został uchylony, a po ponownym rozpatrzeniu, sąd okręgowy oczyścił mnie z zarzutów.
Zwycięstwo!
Gorzkie. Wyrok uniewinniający uprawomocnił się w kwietniu 2013 roku. Dziewięć lat po tragicznych wydarzeniach. Batalia o należną mi „trzynastkę” i część utraconego uposażenia za okres, gdy byłem zawieszony, wciąż jest w toku.
A jak potoczyły się pańskie losy służbowe?
Niewesoło. Od momentu zdarzenia odsunięto mnie na boczny tor. Nie powierzano mi już koordynowania zabezpieczenia imprez masowych. Uzasadniano to toczącym się postępowaniem karnym. W roku 2007 przeprowadzono test ze znajomości obowiązków dyżurnego jednostki Policji. Obowiązkowy dla wszystkich funkcjonariuszy służby dyżurnej. Był on jednocześnie wstępnym etapem konkursu na najlepszego dyżurnego. Uzyskałem w tym teście najwyższą lokatę, a następnie zająłem pierwsze miejsce w konkursie wojewódzkim. W finale ogólnopolskim uplasowałem się na trzeciej pozycji.
Nie nagrodzili?
Nagrodzili. Komendant główny przyznał premię. Ale o awansie mogłem zapomnieć. Zarówno w sensie stanowiska służbowego, jak i w sensie służbowej rangi. A w sierpniu 2011 roku zwolniono mnie ze służby.
Z jakiego powodu?
Komisja lekarska uznała mnie za całkowicie niezdolnego do służby, ze względu na stan zdrowia psychicznego. Swoje piętno odcisnęło na mojej psychice samo wydarzenie na Lumumbowie, jak i późniejsze wybryki „machiny sprawiedliwości”.
PTSD?
Coś tak jakby. Ze względu na zaburzenia lękowo – nerwicowo – depresyjne byłem nawet hospitalizowany przez ponad miesiąc na oddziale leczenia nerwic. Doszły problemy gastryczne. I tak, po 25 latach służby odszedłem na emeryturę z prawem do policyjnej renty.
Bilans ćwierćwiecza?
Łatwo wydano na mnie wyrok. Jednak ten ostateczny i prawomocny – uniewinniający – przed prasą zatajono. Obrona czci kosztowała mnie utratę zdrowia. Żadna z zasądzonych, należnych mi kwot, nie jest w stanie wyrównać wydatków, które poniosłem, będąc zmuszony do wieloletniego korzystania z usług adwokata. Z moją formacją walczę do dziś. Nie tylko nikt z decydentów nie zdobył się choćby na przeprosiny. Dosłownie z gardła muszę im wyrwać zaległe premie i uposażenie. To, że niezawisły sąd oczyścił mnie z zarzutów, a przez cały przebieg służby miałem nieposzlakowaną opinię, niewiele znaczy dla policyjnej biurokracji. Ale biurokrację tworzą ludzie i ludzie nią dowodzą. Właśnie ten czynnik – dowódczy, jest w Policji ogniwem najsłabszym.
oryginalny tekst: http://mundurowi.salon24.pl
Oświadczenie łódzkiego Komendanta Wojewódzkiego Policji, wysokość odszkodowań, atak kiboli na lekarzy i sposób wykorzystania pieniędzy przez rodzinę zabitego kibola: Anna Kołakowska, „Zdarzyło się w Łodzi: tragiczne juwenalia na Lumumbowie”, Gazeta.pl 28.06.2010, dostęp na dzień 29.06.2014 r.